Po tym pokazie będzie już tylko prościej. Ogłosi się, że naród jest zawiedziony demokracją, ludziom się odechciało i do urn przyszło jakieś 10%. A jeśli jacyś twardziele powloką się jednak do komisji, dobierze się do wyniku z samych kart z prawidłową odpowiedzią.
Bo nie myślicie, mili, że nie dało się tego załatwić bardziej po cichu? Które to wybory od czterech i pół roku?
Tak jak odgadłem problemy z serwerami, tak stawiam, że następnym razem nie dopisze frekwencja. System elektroniczny będzie dograny na tip-top, a wszystkie dziady w krawatach będą o tym trąbić minimum 24 godziny na dobę. Ale, wicie, rozumicie, ludzie nie przyśli. Co w tym dziwnego, nie? Każdy by się wku*wił.
A propos, jak tam wygląda frekwencja? Podczas poprzednich wyborów to był zawsze najczęściej wałkowany temat. Ile procent uprawnionych i dlaczego tak mało. Brano te procenty choćby z sufitu, o przysłowiowej 8 rano; zresztą nawet w tę niedzielę Saloon też popełnił proroctwo i te 11 (czy 14) procent wisiało aż do wieczora.
Natomiast wieczorem temat frekwencji zniknął jak sen złoty i nie wraca. Ot, dziwność.
Ale jeśli na przykład frekwencja była wysoka, jeśli hołocie zamarzył się pogrom i to bez odmrażania sobie d**y na jakimś placu w środku miasta, to takie drastyczne otrzeźwienie, takie bezczelne naplucie społeczeństwu w oczy, byłoby ze strony sitwy logiczne.
Nawet przysłowiowa krowa na miedzy, gdy ją tam prąd kopnie, więcej do granicy nawet się nie zbliża.