Każda rocznica czy Powstania, czy Września staje się w mediach okazją do powszechnego kociokwiku. Tłum uzdrawiaczy narodowej duszy, z rozdartymi szatami [brodą potarganą i wołaniem "nieczysty, nieczysty"] uderza w lament o narodowych wadach, "obłędach", politycznym romantyzmie i zgubności zwyczaju "świętowania klęsk".
I mniejsza już, że dobroduszne płaczki pomijają w swoich oskarżeniach prawdziwych winowajców, którzy wydawali zbrodnicze rozkazy i którzy te rozkazy gorliwie wypełniali, skupiając gniew na tych, co nie mogli tych zbrodniarzy powstrzymać.
Gorzej, że robią wrażenie nie wiedzących, czego chcą. Oto mamy dzisiaj piętnasty sierpnia. Rocznica zwycięstwa, i to nie byle jakiego. Dzień kiedy losy Europy rozstrzygały się na przedpolach triumfującej Warszawy. A oni milczą.
Przebiegam wzrokiem łamy internetowych portali, żeby sprawdzić, jak krytycy świętowania klęsk świętują zwycięstwa. Okazuje się, że nie świętują wcale. Wielbiciele francuskiej, niemieckeij, rosyskiej polityki historycznej, sami historycznie politykują w całkiem przeciwną stronę.
Może dlatego, że dzisiaj świętować byłoby im niewygodnie. Dlatego,że to akurat zwycięstwo było efektem straceńczego, politycznego romantyzmu, chciejstwa i warcholstwa.
Bo przecież rozsądnie i odpowiedzialnie byłoby zredukować armię, wydać uzbrojenie i zgodzić się na linię Curzona, zamiast sabotować zarządzenia alianckiej komisji, wcielać do ochotniczych jednostek gimnazjalistów, harcerzy, podstarzałych ziemian i siwiejących mecenasów, ufając, że nadciągającą klęskę potrafią odwrócić tłumne nabożeństwa i procesje.
Ot, dziwność. Nie pierwsza w dzisejszych czasach, nie ostania.