Spełniają się najczarniejsze scenariusze upadku polskiej polityki. W programie informacyjnym nadawanym na żywo przez telewizję publiczną rozpętał się samosąd. Leninowskie pytanie "kto winowat" krąży nad studiem niby widmo komunizmu. Redaktor K. bierze na konwejer jednego po drugim polityka lewicy i niesiony rewolucyjnym oburzeniem szuka sabotażystów winnych katastrofy.
Bez śladu i powodu rozpłynęła się wczorajsza partia władzy. Wszyscy siedzący w studio okazują się przedstawicielami bezwględnej opozycji, zatroskanej jedynie o to, by rządzący dotrzymywali obietnic. W dodatku opozycji zaniepokojonej, że prezydent i premier będą przedstawicielami tej samej opcji politycznej.
Czyżby nikt już nie pamiętał czasów szogunatu?
Stokrotki rozpaczają, że niezgoda na przyjęcie imigrantów oznacza wystąpienie z Unii Europejskiej. Trzeci Bliźniak z uporem maniaka zagłusza wszystkich wieścią, że kampania wyborcza się skończyła. Przykre, ale nieuniknione.
Całość przekazu tworzy obraz epidemii wścieklizny nałożonej na pandemię napadowej amnezji. Nie dość tego, ofiara filipińskiego wirusa obwieszcza wykrycie ognisk znieczulicy europejskiej.
Powszechną zgodę budzi twierdzenie, że za nagła katastrofę odpowiedzialne są ujawnione w ostatnich dniach grupy niezadowolonych, wywrotowych elementów i zasada niewdzięczności społecznej (sick?!).
Jedyna nadzieja w tym, że zawiedzeni działacze będą w stanie wybrać sobie inne społeczeństwo, które uszczęśliwią swoim geniuszem. To i tak zbyt wiele wytrzymało. Jeszcze jeden dowód, że nad wariatami czuwa Opatrzność.
Oby tylko na tym skończyły się cuda dzisiejszej nocy. Podobno o charakterze przyszłych rządów - samodzielnych lub koalicyjnych - zadecyduje 0,10 procenta wyborczego wyniku. A serwery PKW przekazują dane z taką prędkością, że zaczynam się martwić o ich chłodzenie.